MTBO Pełczyce 06-07.10.2007
Z reguły zaczynam relacje słowami o braku zdrowia, częstych przeziębieniach czy innych kontuzjach uniemożliwiających mi wzniesienie się na wyżyny formy, więc nie będę się powtarzał, gdyż i tym razem było podobnie ;). Zwłaszcza że o tej porze rzadko jeżdżę na rowerze…
Wyjazd w piątek po obiedzie ze Słupska, po drodze odbieram Bartka i pędzimy za Karlino, gdzie odbijamy na Świdwin. Tam więcej remontów niż ulic w mieście. Nie udaje nam się wstrzelić na drogę nr 151 i wyjeżdżamy w kierunku na Drawsko… Jednak bocznymi dróżkami przebijamy się na Łobez, aby niedługo, omijając we mgle sarny pozujące na drodze do zdjęć, dojechać do położonego na półwyspie nad jeziorem Pełcz ośrodka w Krzynkach.
Po wieczornej walce z muchami i komarami, próbuję spać, jednak niemożność otwarcia okna i zaduch nie pozwalają się wyspać, więc wstaję w końcu z bólem głowy, który na szczęście później ustępuje.
Sobota – rano robię dezynsekcję 😉 i o 11tej jadę na start. Około półtora kilometra od bazy. Dzisiaj scorelauf, to czego nie lubię, gdyż za dużo trzeba myśleć, co przy moich umiejętnościach orientacyjnych nie należy do najłatwiejszych czynności… Ruszam dziarsko jako ostatni w mojej kategorii. Przejeżdżam 200-300 metrów, zatrzymuję się, patrzę na Słońce, na mapę, po czym obracam ją o 180 stopni i jadę w drugą stronę. Na pierwszym punkcie spotykam Jasia C, prowadzącego rower z uszkodzoną przerzutką. Dalej bez historii, wlokę się niemiłosiernie, wyprzedzając jedynie dzieci starców i kilka dziewczyn. Po drodze zastanawiam się gdzie jechać, gdyż nie wyznaczyłem sobie trasy na starcie, ale szczęśliwie nie pomijam żadnego punktu, co przytrafiło się jednemu z konkurentów. Pod koniec trasy ciekawy punkt nr 36 położony między jeziorkami. Widzą ścieżkę nieco wcześniej niż powinna być, ale co tam – wjeżdżam. Po chwili już idę, wreszcie brodzę w bagnie po kostki. Po 2-3 minutach docieram na właściwą ścieżkę i wykańczam resztę punktów. Na mecie okazuje się, że tylko Tomek K ma lepszy czas, więc uzyskuję świetne drugie miejsce.
Wieczorem zakończenie pierwszego dnia zawodów i podsumowanie rankingu za rok 2006…
W nocy śpię znacznie lepiej, gdyż mogłem otworzyć okno i wywietrzyć pokój. Co prawda krótkie łóżko nie pozwala się wyprostować, ale rano nie jest źle.
Niedziela – długi dystans. Start masowy o 10tej. Do przejechania dwie pętle. Przed wjazdem na start wywracam się na pniaku, w który wjechałem, zamiast go przeskoczyć. Pedały się nie wypięły przy tej prędkości, więc położyłem się z całym rowerem :D. Zły znak, ale że nie jestem przesądny – szybko o tym zapominam. Ruszamy, po chwili przepychanek na starcie, melduję się na czele wyścigu i w szybkim tempie odjeżdżam najgroźniejszym konkurentom. Chwila błądzenia przed piątym punktem kosztowała mnie co prawda 2 minuty, ale mimo to nadal byłem na prowadzeniu. Wyprzedził mnie co prawda Janek, ale dzięki krótszemu wariantowi trasy. Dogoniwszy go miałem okazję porównać swoje umiejętności posługiwania się mapą – gdy ja stałem i zastanawiałem się dokąd jechać, kolega był już 100-200 metrów ode mnie. Musiałem więc sporo nadganiać, a sił nie było wiele (patrz początek relacji). Razem wjeżdżamy na drugą pętlę, zostawiam go dopiero po drugim punkcie i gazu dodaję i gnam coraz prędzej, po polach przez las. Nabrawszy już odpowiedniej prędkości pomiędzy 4 a 5 punktem tracę przyczepność przedniego koła do podłoża i lecę już sam kilka metrów, żeby umiejętnie upaść, chroniąc głowę i kręgosłup. Po chwili oszołomienia obmacuję się, wszystko całe, bolą tylko nadgarstki i lewy bark, który przyjął główne uderzenie. Rower leży i nie rusza się… Mapnik w strzępach. Podnoszę rower, wszystko działa, biorę więc mapę w lewą rękę i trzymając prawą rower, jadę dalej. Trudno jednak utrzymać tempo. Tracę więc pierwszą pozycję, jak się później na mecie okazuje. Ostatnie trzy punkty były na trasie z pierwszej pętli, więc chowam mapnik za koszulkę i próbuję przyspieszyć. Jednak sił nie ma, w porywach wyciągam 25/godz i to na granicy skurczu łydek. Dojeżdżam na metę, a tam Tomek czeka… Znowu drugi, chociaż zważywszy na okoliczności jestem zachwycony, że aż drugi. Po kąpieli mini sesja fotograficzna z Moniką i po zakończeniu imprezy powrót do domu. Czuję jak lewe ramię nieco omdlewa, więc cieszę się, że za zmiennika mam czołowego zawodnika w kraju, oddaję więc prowadzenie i wieczorem szczęśliwie dojeżdżamy do domu.
Podsumowanie imprezy:
Na plus
– świetne mapy
– bardzo ciekawy teren
– perfekcyjna organizacja, wzór do naśladowania dla innych
Na minus
– niesłone ziemniaki na obiad