Start sztafet
Rok i blisko trzy miesiące minąły od mojego ostatniego startu w zawodach MTBO. Od startu w Białymstoku miałem długą przerwę w treningach. Tak się rozleniwiłem, a jeszcze doszły do tego problemy zdrowotne, że nie mogłem w tym roku rozpocząć startów. Wreszcie zdecydowałem się na wyjazd na I Puchar Warmii i Mazur w Wilimach koło Biskupca.
Środa 27 lipca, godzina 5:15 – po czterech godzinach snu – pobudka. O szóstej wsiadam w samochód i jadę po Bartka. Jedziemy do Gdyni po jego rzeczy, po czym pędzimy do wspomnianych Wilim.Spokojnie zdążamy na pół godziny przed południem. Rejestracja i rozlokowanie na kwaterach. Bartek w domku bezpośrednio przy mecie, ja w gościńcu pół kilometra od centrum. Centrum znajdowało się przy hotelu Grajan. Godzina „zero” była o 13tej. Ja startuję szybko, bo 7 minut po pierwszej. Dzisiaj dystans krótki, całe szczęście, bo najchętniej poszedłbym spać. Jednak skoro się przyjechało, to trzeba jechać. Ruszam ostrożnie starając się w pamięci dopasować kierunki jazdy, co miało mi zastąpić obrotowy mapnik. Do pierwszego punktu dojeżdżam prawidłowo, więc przyspieszam w drodze na dwójkę. No i zaczęło się – przejechałem ścieżkę o 150 metrów. Zawracam, łapię dwójkę, po czym szybko trójkę i jeszcze przyspieszam na czwórkę – tu mam już najlepszy międzyczas! Kolejny punkt przede mną. Zadowolony z jazdy nie zwalniam tempa. Wreszcie zadowolenie ustępuje miejsca przeciwnemu uczuciu, gdy stwierdzam, że się zgubiłem… Na wyczucie jadę dalej i na kolejnym skrzyżowaniu identyfikuję pozycję – nadrobiłem około kilometra. W końcu docieram na piątkę ze stratą około 5 minut do najlepszego międzyczasu. Z kolejnymi punktami nie było lepiej, widziałem ścieżki, których nie było, a nie widziałem tych zanaczonych na mapie. W sumie straciłem ponad 11 minut do zwycięzcy etapu, co zaważyło na mojej przegranej w łącznej klasyfikacji Pucharu. Nie dość, że straciłem minuty, to jeszcze po drodze zgubiłem plombę z zęba…
Zdegustowany moimi umiejętnościami, kupuję obrotowy mapnik. Wkrótce zaczyna mnie boleć głowa i mimo szpikowania się pigułkami p-bólowymi, nie przestaje aż do ostatniego dnia.
Czwartek 28 lipca, pospawszy należycie wstaję w zasadniczo innym nastroju niż wczoraj. Zdecydowany powalczyć, wybieram się na start. Dzisiaj sprint, mam nadzieję, że nowy mapnik pomoże mi nieco w jeździe. Przed startem pojechałem z moim kolegą z pokoju, Grzesiem na rozgrzewkę o długości blisko dwukrotnie większej niż dystans etapu. Zrobiliśmy sobie prawdziwą jazdę na orientację, tyle że bez mapy. W końcu jakoś udało się nam dotrzeć na start o czasie. A sam start – cóż tu dużo pisać, rozgrzany odpowiednio, wystartowałem ostro i zanim się rozkręciłem, była meta… Udało mi się uzyskać blisko dwuminutową przewagę nad drugim zawodnikiem, mimo wybrania nie najbardziej optymalnego wariantu, przez co straciłem dwie – trzy minuty.
Potem jeszcze kibicowanie sztafetom, które miały miejsce w czasie sporych opadów deszczu – istny horror.
Po kąpieli łykanie pigułek i leżenie w oczekiwaniu na zelżenie bólu głowy.
Piątek 29 lipca, dystans klasyczny – Mistrzostwa Polski. Jednocześnie dla elity odbywały się zawody Rankingu Światowego, na które zjechało się dodatkowo trochę zawodników z czołówki MTBO, w tym „Hawajczycy” z Estonii. Wcześniej byli już Australijczycy, którzy przemieszczają się między Czechami, Słowacją a Polską, zaliczając kolejne zawody. Zapewne uciekają przed zimą, która właśnie u nich w pełni i jak widzę, temperatura spada poniżej 20 stopni… Byli także zawodnicy z wielu krajów Europy, walczący o punkty w Rankingu.
Wystartowałem ostro, jak wczoraj, łyknąwszy szybciutko jedynkę, spieszyłem się na dwójkę. Już byłem przy lampionie, chipa miałem nad otworem czytnika, gdy nagle spoglądam na kod lampionu i okazuje się, że dojechałem na punkt numer 10… Hmmm, 2 – 3 minuty w plecy na początku. Nie jest dobrze, jednak sprężam się i gnam już we właściwej kolejności na następne punkty. Po drodze na czwórkę jadę przez pole, nagle z tyłu słyszę szybko zbliżający się szelest. Już byłem pewny, że jakiś jeleń czy dzik się ze mną ściga, rzucam okiem na prawo, a tu Australijczyk. Śmignął koło mnie, a ja z wrażenia mało nie spadłem z roweru. Jechałem więc dalej spokojnie swoje 15 km/godzinę, przyspieszając po wjeździe na dróżkę do gospodarstwa, gdzie tubylcy kibicowali i kierowali zawodników na właściwą trasę. Mnie usiłowali namówić na dalszą jazdę przez pole, ja jednak uprzejmie podziękowałem i nadłożyłem nieco drogi, wyprzedzając tym samym zawodnika z M19, który wyruszył przez pole przede mną. Po drodze spotykam jakiegoś juniora kucającego obok roweru. Z postanowieniem rezygnacji z walki, gdybym musiał go ratować, pytam co się stało (zawsze pozostałaby nagroda fair play). Na szczęście jednak młody po chwili wsiada na rower i jedzie, więc ja także jadę. Kolejne punkty zaliczone, jeszcze raz na dziesiątkę, niestety przez gapiostwo dłuższym warianem, tracąc kolejną minutę. Już została końcówka, przyspieszam więc próbując nadrobić stracone minuty i… orientuję się po chwili, że przejechałem o 400 metrów zjazd do punktu nr 12. Wracam, potem trzynastka, z której już na pamięć pędzę na ostatni punkt i do mety. Efekt – drugie miejsce, za kolegą z Litwy. Jednak na moje szczęście, a jego nieszczęście, do Mistrzostw Polski liczą się tylko Polacy, więc puchar dla mnie. Moje dziewczyny wpuszczą mnie do domu.
Zażywam kolejne pigułki i idziemy z Grzegorzem popływać po jeziorku. Płynąc jak ostatnie ofermy, spotykamy zawodnika z czołówki naszych rajdowców ekstremalnych, który udzielił nam krótkiej lekcji. Potem już rozbijaliśmy wodę, unosząc się niczym wodolot nad falami ;-).
Wieczorem oglądamy retransmisję z zawodów lekkoatletycznych w Oslo, usiłując nauczyć się koncentracji od czołowych zawodników, żeby nie popełniać błędów jak na dzisiejszym etapie. Jednak w końcu nie ustaliliśmy, która metoda jest najlepsza, czy bicie się po głowie, czy mamrotanie, czy rzucanie oczami na boki, czy może jeszcze inna…
Sobota 30 lipca, mój ulubiony długi dystans. Od rana straszny gorąc i jeszcze duszno. Jednak nie w takich warunkach się jeździło, więc zakładam, że konkurencja raczej się wykruszy, a nie ja. Start tym razem był w odległości blisko dwa kilometry od Centrum zawodów. Przed startem dowcipkujemy nieco, w tym z Anglikiem z elity na temat jego skarpetek z flagą narodową. W końcu ruszam. Ach, cóż za rozkosz tak jechać, nawet ból głowy nieco ustępuje. Po trzecim punkcie doganiam Grzesia, który wystartował 6 minut przede mną. Trzyma on potem moje tempo do ósemki, po czym odpuszcza. W międzyczasie mijamy innego konkurenta z kategorii. Mnie wyprzedza tylko „Hawajczyk” z Estonii, a ja nie jestem w stanie usiąść mu na kole. Przed dziesiątką doganiam jakiegoś młodego, z którym wdaję się w pogawędkę na temat ścieżki, w rezultacie czego zjeżdżam nie tam gdzie trzeba. Zamiast na mostek, wydostajemy się wprost na bagno. Powrót, w plecy siedem i pół minuty. Ciężko będzie odrobić, ale pędzę dalej. Po drodze odczuwam marną satysfakcję, widząc jak zawodnicy z czołówki światowej mylą dróżki. Jednak chwilę potem dostrzegają swoje pomyłki i wyprzedzają mnie zdecydowanie. Dalej jadę bezbłędnie (z jednym wyjątkiem przy punkcie 18, gdzie straciłem 2 – 3 minuty), co z tego gdy wraz z wypiciem ostatniego łyku napoju po punkcie nr 14 tracę moc. Teraz już wycieczkowe tempo aż do mety. W rezultacie tracę ponad 3 minuty do zwycięzcy.
Na szczęście po wypiciu dwóch litrów płynu odzyskuję wigor i z sadystyczną przyjemnością patrzę na ledwo ruszających się zawodników. Po obiadku znowu na kajak, żeby rozruszać mięśnie górnej połowy ciała.
Niedziela 31 lipca, skorelauf czyli bez ustalonego przebiegu trasy. To czego nie lubię najbardziej. Po porannych ulewach na szczęście ślad pozostał „jedynie” w postaci sporej ilości błota na drogach. W łącznej klasyfikacji mam sześć minut straty do pierwszego i z takim opóźnieniem ruszam w trasę. Zaznaczam na mapce kolejność pokonania kilku pierwszych punktów i ruszam. Pierwszy zaliczony szybciutko, jadę na drugi i w końcu coś mi nie pasuje. Konsternacja, bo powinienem być przy punkcie, a nic nie pasuje. W końcu dochodzę do wniosku, że jadąc na jeden z punktów, patrzyłem się na okolice innego punktu. Naprawiam swój błąd i jadę dalej. Lampion nr 45 – wjeżdżam na ścieżkę między górkami – punktu nie ma. Pamiętam jak kiedyś na biegowych zawodach nie podbiłem punktu, który był nieco przesunięty i dostałem NKL, zastanawiam się więc chwilę, rozglądam i widzę punkt na sąsiedniej słabo widocznej ścieżynce o około 30 metrów od tej, na której się znajdowałem. Podbijam więc i jadę dalej. Po zaliczeniu ośmiu punktów, ruszam na kolejny i po chwili beztroskiej jazdy, stwierdzam, że zabłądziłem… Spotykam po chwili Andrzeja, który startował ponad 4 minuty przede mną, który także stwierdza, że zabłądził. Wracam więc ponad pół kilometra, aby stwierdzić, że od miejsca spotkania z moim rywalem miałem niecałe 200 metrów do punkty, a w błąd wprowadziło mnie kilka ścieżek niezaznaczonych na mapie.
Nie chcąc jeździć tam i z powrotem, nadrabiam drogi i kieruję się na najbardziej odległy punkt na mapie. W tym czasie kilkakrotnie mijamy się z Andrzejem i z Mindaugasem z Litwy. Teraz muszę przyspieszyć, więc przyciskam mocno pedały i słyszę straszny zgrzyt – jakieś ogniwo w łańcuchu się zatarło i klinowało się w tylnej przerzutce. Jadę więc jak łajza, kilka obrotów do przodu, potem do tyłu, żeby nie zmielić przerzutki. Po którymś zablokowaniu muszę szybko zeskoczyć z roweru, przy tej okazji uderzam się mocno w mięsień brzuchaty łydki. I tak już do samej mety – w dół jakoś kręcę ostrożnie pedałami, po prostej też przeważnie się udaje, za to pod górkę idę z obolałym mięśniem. Jeszcze było brodzenie przez rzeczkę, ale wtedy już mi to nie przeszkadzało. Po drodze do mety mijam się kilkakrotnie z Andrzejem, Mindaugas odjechał już skutecznie. Przedostatni punkt – dojeżdżam na niego od dołu na klinującym się co chwilę łańcuchu, a z góry pędzi Andrzej. Wkłada chipa i pędzi, byle uciec przede mną. Ja tymczasem już wiem, że nie mam szans, ale o dziwo pod ostatnią górkę, łańcuch zaskoczył. Dopiero na ostatnim punkcie tuż przed zatrzymaniem w celu jego zaliczenia, przerzutka znowu zgrzytnęła, ja prawą ręką zdejmowałem chipa, lewą nacisnąłem na hamulec, a jeszcze spojrzałem, że kibicowała Michaela Gigon i w tym momencie strąciłem lampion, rower stanął na przednim kole, ja jakimś cudem zeskoczyłem, raniąc sobie jedynie nieznacznie skórę na lewym podudziu. Podjechałem na metę w chwili, gdy Andrzej wyjmował chipa ze stacji.
I tak po pięciu dniach i ponad sześciu godzinach jazdy, przegrałem drugie miejsce o cztery sekundy.
Jak się okazało, ani Andrzej, ani Mindaugas nie mieli zaliczonego punktu 45, jednak został on anulowany. Tymczasem ja zostałem ukarany za jego podbicie, gdyż straciłem na to przynajmniej minutę, a przegrałem o 4 sekundy całość. Jednak nie było sensu spierać się o kolor medalu, a Litwin był poza zasięgiem. Ten punkt, a także jak słyszałem, jeszcze numer 32, oraz jak zauważyłem jeszcze dwa, które były umieszczone w niewłaściwej odległości na ścieżkach (jednak to nie stanowiło problemu, gdyż trudno było na nie nie trafić), to był jedyny zgrzyt tej świetnej imprezy.
Cały ja 😉