MTBO Wilimy 2006

16-18 czerwca 2006, Puchar Warmii i Mazur, oraz Mistrzostwa Polski w MTBO na dystansie sprinterskim i klasycznym. Wreszcie, doczekać się już nie mogłem, kiedy znowu pojadę na tą przykrą wiochę, z pięknymi lasami i świetnymi mapami do jazdy na orientację. Rok temu wywalczyłem tytuł Mistrza Polski w sprincie, teraz był czas na obronę tytułu. Ale po kolei – 11 czerwca (niedziela, 5 dni przed startem) – ostry trening na szosie, z końcówką w terenie. Cieszę się, bo siły są, podjeżdżam na blacie pod niezłe górki, w Wilimach powinno być dobrze. Plany treningowe są jeszcze na wtorek i środę, żeby w piątek móc ruszyć ostro podczas zawodów. Tymczasem w poniedziałek gorączką, ból gardła, mięśni, zawroty głowy. We wtorek jeszcze gorzej, z trudnością lezę do pracy. W środę podobnie, zastanawiam się nad odwołaniem wyjazdu, jednak wieczorem zaczyna się poprawiać. W czwartek rano czuję się już całkiem znośnie, chociaż nieźle osłabiony. Trzeba jechać. Obiadek i w drogę, w Gdyni odbieram Bartka i po 280 minutach od Słupska, lądujemy w Wilimach. Tam tradycyjnie, hałas dobywa się z knajpy… Idziemy się zameldować kierownictwu, potem spać.
Poranek, 16 czerwca. Dzisiaj sprint. Czuję się jako tako, niby nic nie dolega, ale sił brak, co nie pozwala mi rozpędzać się na podjazdach. Jednak po 10 km rozgrzewce, startuję dość ostro. Niewiele się działo, szło mi całkiem znośnie, nie miałem kłopotów z czytaniem mapy. Po wyjeździe z punktu szóstego zaryłem w piachu na zakręcie i przeleciałem przez kierownicę, szybko się otrzepałem i popędziłem dalej. Dopiero przed ostatnim punktem, zresztą tuż obok miejsca, gdzie nocowałem, zagubiłem się i przez minutę nie mogłem znaleźć szerokiej na 3 metry drogi… W końcu wjechałem w nią, zaryłem znowu w piachu, jednak tym razem ustałem J, jeszcze chwila asfaltu z łamaniem przepisów o ograniczeniu prędkości do 30km/godz i meta. Tam jeszcze kłopot, gdy zboczyłem z prostej wyznaczonej ścieżki i straciłem kolejne kilkanaście sekund. W końcu zdziwiony patrzę na wyniki – pierwszy, o 10 sekund przed następnym, ale radocha. Tytuł obroniony! Żona wpuści mnie do domu J.
O 15tej był start sztafet, w których nie brałem udziału, była więc okazja do porobienia zdjęć. Niestety tradycyjnie już w Wilimach, zaczyna boleć mnie głowa. Biorę więc pigułę i odpoczywam nieco. Później pływanie na kajaku, niestety samotnie z braku chętnych. Trochę wiało i tworzyła się niemała fala, więc walczyłem mocno płynąc na drugi brzeg jeziora zmuszony byłem do wiosłowania prawie wyłącznie prawą stronę. Po chwili relaksu na środku jeziorka i oglądaniu przelatujących korytarzem samolotów, powrót i wiosłowanie tym razem lewą stroną… Oj Henryczku, mówię do siebie, odpokutujesz ten kajaczek…
Sobota, dystans klasyczny. Wstaję rano i po chwili padam na łóżko – w głowie mi się kręci, czuję, że mam gorączkę, a mięśnie nóg jak przy grypie… Skoro tu jestem, głupio nie jechać. Biorę pyralginę, ból się zmniejsza, za to czuję się śpiący i bez chęci do jazdy. Trochę po 11tej startuję. W miarę szybko do pierwszego punktu, nic trudnego, wjeżdżam na ścieżkę prowadzącą do punktu, a tam całe stado. Żeby dzików, gorzej – młodych zawodników. Biorę się więc do wyprzedzania. Gdy skończyłem powyższą czynność, dojechałem do końca ścieżki, a punktu nie było. Rzucam okiem na mapę, w tył, do przodu i na boki, wyjeżdżam kawałek dalej i wszystko pasuje. Zakładam więc, że ktoś gwizdnął lampion i pędzę na PK2. Jak się później okazuje, wszyscy wjeżdżali w ścieżkę, którą i ja zaliczyłem, po czym kątem oka widzieli lampion… na sąsiedniej ścieżce, tuż obok. Mi niestety widok ten przesłoniła gromadka galopującej młodzieży :D. Dalej jak po sznurku, powoli, zastanawiając się czy w ogóle jest sens jechać, ale bezbłędnie punkt po punkcie. W końcu z nr 6 jadę na 8, przejeżdżając tuż obok nr 7 i nie podbijając go. Jakież było moje zdziwienie na mecie, gdy się o tym dowiedziałem… W połowie trasy zaczynają boleć mnie żebra po lewej stronie. Trzymam więc kierownicę prawą ręką, a lewą co chwilę łapię się za żebra i stękam jak potępieniec. Jednak po 2/3 trasy zaczynam się budzić i przyspieszam. W tym okresie doganiam Nowozelandczyka, a niewiele brakowało, żebym złapał jeszcze Litwina. W szybkim tempie pokonuję trasę do mety, gdzie dowiaduję się o swoim gapiostwie. No cóż, tak to jest jak ciaputek bierze udział w zawodach. Gdybym podbił punkciki, byłoby niezłe drugie miejsce, z niewielką stratą do Tomasza Koniecznego. Samopoczucie na szczęście nieco się poprawiło, tylko nie bardzo mogłem ruszać lewą ręką, bądź wykonywać skłony tułowia. Zastosowałem więc terapię przeciwzapalno-przeciwbólową i o dziwo, nie pogorszyło mi się.
Wieczorem wyciągnąłem jeszcze Karola i popływaliśmy znowu kajakiem. Tym razem komfort, cztery ramiona, dwa wiosła, pływanie jest wtedy przyjemne bardzo. Po tym pływaniu ból także się nie pogorszył. Zastosowałem więc cd terapii i o dziwo następnego dnia ból znacznie się zmniejszył. Wieczorem zakończenie dwóch dni mistrzostw, odebrałem puchar i medal, dzięki czemu żona wpuści mnie do domu J.
Niedziela. Po nocy z głośną burzą i kilkugodzinnym polewaniu, budzę się rześki, wyspany i jedynie z bóle żeber, ale nie tak dużym jak dzień wcześniej. Dzisiaj więc albo zrobię duży błąd i zabłądzę w lesie, albo się gdzieś wyrżnę po drodze, albo wygram. Miałem nadzieję na tą ostatnią wersję zdarzeń.
Start się nieco opóźnia ze względu na kradzież roweru Nowozelandczykowi. Na szczęście złodziei złapano. Najpierw start masowy kategorii M21. Pierwotnie myślałem, żeby spróbować się porównać z młodzieżą w bezpośredniej walce, ale zważywszy na czekającą podróż powrotną i pamięć wczorajszego złego samopoczucia, zostaję w swojej kategorii. Startuję ostro i mimo śliskiej nawierzchni i błota, nic złego się nie dzieje. Śmigam po kolei na punkty, nie wahając się co do wyboru trasy. Niestety jadąc pierwszy na niektóre punkty, przecieram nieco trasę, co pomiędzy 9 a 10 punktem zwolniło mnie o ponad 2 minut w stosunku do najlepszego międzyczasu. Jedzie się świetnie, chociaż jeszcze brakuję trochę do pełni formy, chociażby tej sprzed tygodnia. Niestety po 10tym punkcie wjeżdżam w pole i zaczyna się to samo co przed rokiem. Zaczyna mi się klinować przerzutka, która się umorusała w glinie. Przerzucam na blat, jadę ostrożnie, starając się jednak jechać, a nie iść. Jakoś mi się udaje, dzięki czemu szybko docieram na punkt nr 14. Podbijam, wsiadam na rower, dociskam na maksa i… czuję tą obrzydliwą miękkość to tyłkiem… Złapałem gumę. Nie ma co się zastanawiać, do mety blisko, więc biegnę ile sił na dwa ostatnie punkty tuż przed metą. Do tej pory w świetnej kondycji, zdyszany i ledwo żywy wbiegam na metę. Jak się później okazuje – z najlepszym czasem, wygrałem po raz drugi.
Satysfakcja jest, odgryzłem się nieco, niestety efektem dyskwalifikacji poprzedniego dnia jest nieklasyfikowanie mnie także w Pucharze Warmii i Mazur. I znowu taki ładny pucharek przeszedł mi koło nosa… Ale ja wam jeszcze pokażę ;).